A watra nadal będzie płonąć

W starym szałasie

(57kB)Stoi przy zielono znakowanym szlaku turystycznym z Wierchu Porońca na Rusinową, w górnej części polany. Jego stromy dach rysuje się, gdy ze smrekowego lasu wychodzimy na rozległą płaśń przeciętą ścieżkami do Palenicy, na Gęsią Szyję i przez Złoty Potok - ku Zazadniej. Ta właśnie droga, koło Wiktorówek, staje się z roku na rok coraz bardziej dostrzegalna, wydeptywana szeroko w gliniastym podłożu. Mnóstwo ludzi wędruje nią do dominikańskiego sanktuarium Królowej Tatr, do jaworzyńskich źródełek i sędziwego jawora o kilkusetletnim życiorysie.

W pierwszej chwili trudno jednak odróżnić szarą bryłę szałasu od brunatnozielonego tła drzew i traw. Natura wtopiła go w tatrzański krajobraz. Patyna czasu okryła tę niegdyś pasterską gazdówkę starością spękanych płazów, osmalił ją dym, ubogaciły, porosty wrastające w próchnicze rany czerniejących dranic. Węgły zapadły się głęboko w ziemię. Wejście z wydeptanym progiem coraz mniej skutecznie zapierają dawniej masywne odrzwia na skrzypiących, od lat rdzą zżeranych zawiasach. W szparach poddasza drgają na zmianę promienie słoneczne lub nocami pobłyskują gwiazdy. Czasem po wnętrzu gwiżdże wichura, sączą się strużki deszczu albo zawiewa śnieg.

KrywańKiedyś ów szałas, zwany przez turystów "Krywaniem", wydawał się większy, zdrowszy, silniejszy. Służył jako krowiarnia wśród swoich współbraci - hyrnych "Rysów", Trybulowej koliby. Galowej szopy, lilipuciej "Goliaszówki" i innych letnich siedzib górali z Gronia, Leśnicy, Bukowiny i Rzepisk. Rzadko kto pamięta, że jeszcze nie tak dawno było tych szałasów aż dziewiętnaście. Dzisiaj pozostało zaledwie kilka, reszta to niknące ślady węgłów i burzany z królującymi niepodzielnie pokrzywami.

Przemijający czasie! Odebrałeś prawo życia tym gazdówkom, z których najstarsza, od 1875 roku jeszcze jakoś służy - też coraz słabszemu - Jaśkowi Murzańskiemu, wytrwale bacującemu na Jaworzynie Rusinowej.

"Krywań", wzniesiony w 1920 roku, własność rodziny Kobylarczyków z Gronia, osiągnął "wiek emerytalny". O nim to mówią słowa turystycznej, domorosłej piosenki z lat siedemdziesiątych:

   Stary szałas dobrze wie,
   co jest słuszne, a co złe...
   A chociaż w szałasie nie płonie już watra,
   to możesz z nim sobie pogadać o Tatrach!

Kiedyś tętnił życiem... Ale to już histońa. Dawne dzieje, których choćby niewielkie fragmenty warto jednak utrwalić, zanotować. Pamięć ludzka jest przecież krótsza niż życie, a ludzie...? Także odchodzą.

Był taki czas, w latach powojennych, gdy na Rusinowej wypasano kilkaset owiec i spore stada krów, zbierano siano, a sezonowa osada Rusinów, Murzańskich, Goliasów, Kobylarczyków oraz kilku jeszcze rodów podhalańskich i. spiskich wypełniała się gwarem ludzi i zwierząt, juhaskim pokrzykiwaniem, śpiewem i turlikaniem dzwonków pasterskich. Nie tylko w okresie letnim hala była ostoją ludzi i ich żywizny. Pamiętne są słynne "zimowiska" nieżyjącego już Wojtka Szyszki Goliasza i Jana Murzańskiego - stryja obecnego bacy. Wojtek z Rzepisk zimował na polanie do 1954 roku, kiedy to wiosną halny rozwalił częściowo szopę. Jeszcze w 1970 roku po raz ostatni zwieziono stąd 30 fur siana, a w 1973 roku zakończył się niezupełnie już oficjalny wypas bydła i owiec. Po dłuższej przerwie mały kierdel owiec pojawił się znów na Rusinowej. Znak nowych czasów? Zwycięstwo rozsądku i powrót szacunku dla tradycji? Czas pokaże!

Od dawna upodobali sobie Rusinową Polanę turyści. Najchętniej podziwiali piękną panoramę z Lodowym przechodząc tędy w inne partie Wysokich Tatr. Czasem zatrzymywali się w szałasach na krótko, dzień lub dwa. Później, od lat pięćdziesiątych, na coraz dłuższe pobyty. "Ciocia Józia" z synami, rodzina Królaków, Lulkowie, jakaś grupa młodzieży z księdzem-gazdą, studenci. Życzliwość górali, serdeczność, niebywała harmonia współżycia przyciągały jak magnes. Na tej - rzec można wyjątkowo dziwnej - polanie obowiązywało bowiem nietypowe prawo, pozbawione wyrachowania, egoizmu, drapieżności i wielu innych złych, a tak ludzkich cech. Każdy był tu pożądanym i mile przyjmowanym gościem - sobą u siebie. Ponowne spotkanie stawało się zawsze jakąś uroczystością wypełnioną powitaniami, pytaniami o czas miniony i wspomnieniami, wspólnymi posiłkami, obowiązkowym ogniskiem i piosenką.

Wielu przyciągała bliskość licznych szlaków turystycznych i nęcących bezdroży, innych - niewielkiej, skromnej kaplicy, w której początkowo sporadycznie, a później coraz bardziej systematycznie spełniane byty posługi duszpasterskie przez bukowińskiego proboszcza, przygodnych księży--turystów, ojców marianów, a od 1958 roku ojców dominikanów. Od niezapomnianej pamięci o. Pawła począwszy, po już zasiedziałego w leśnej głuszy o. Leonarda - gazdę z krwi, przekonań i czynów. Z perspektywy czasu można dostrzec, że jak obyczaje górali i turystycznej braci przenikały pod dach kaplicy, tak styl dominikański wpływał na życie mieszkańców Polany. To wzajemne oddziaływanie pogłębiało się niemal niewyczuwalnie. Przyszedł czas wspólnych śpiewów i posiłków w małej kuchence "u ojców", czas Mszy świętych celebrowanych wyjątkowo uroczyście i nastrojowo na Gołym Wierchu lub przy szałasach. Przed odpustami przygotowywało się herbatę dla przybywających "z dołu", zbierało drzewo dla potrzeb od świtu do nocy czynnej kuchni klasztornej służącej wszystkim, po uroczystościach porządkowało się teren wokół kaplicy. (35kB)W wieczornych posiadach i ogniskach organizowanych na Polanie uczestniczyli ojcowie i bracia z Wiktorówek. W drodze do Zakopanego lub podczas powrotu z włóczęgi po górach niemal obowiązkiem stało się wstępowanie na chwilkę do kaplicy i pobliskich szałasów. I tak zacieśniały się wzajemne więzi emocjonalne. Coraz większa liczba osób skupiała się w szałasach Rusinowej Polany i na Wiktorówkach, w kaplicy z przylegającym do niej niewielkim placykiem pod skarpą. Wszyscy chętni mieścili się w naszym "Krywaniu" na prowizorycznych pryczach i legowiskach "w salonie" przy kuchni lub w stertach pachnącego siana na strychu. Nie było tu głodnych i osamotnionych. W długich dyskusjach i bardziej kameralnych rozmowach problemy rozwiązywały się same, krystalizowały poglądy i weryfikowały przekonania. Polana ze starymi szałasami i kaplica stały się skutecznie kształtującą szkołą życia i obyczajów, dowartościowywania ideałów, określania własnej osobowości, dostrzegania wokół siebie innych ludzi, współbraci i bezinteresownej służby każdemu człowiekowi. Tak było w "Krywaniu", ale początki tej wspólnoty powstały w "Rysach", godnym szałasie, który przed świtem dnia 27 stycznia 1972 roku spłonął w nieokreślonych bliżej okolicznościach. Wtedy to, prowizorycznie adaptowany "Krywań" przejął funkcję poprzedniej bazy. Wkrótce po tym wypadku musiały odejść z Rusinowej krowy i owce.Kobylarczykowie Na ostatniej reducie pozostała Babka z coraz bardziej słabym Dziadkiem, zmarłym 29 stycznia 1974 roku. Całą krowiarnię zajęli niepodzielnie ludzie. Przenieśli do niej utrwalone tradycją zwyczaje, sentymenty, przywiązanie i nastrój. Swoje zwykłe, ludzkie sprawy. I dalej tu żyli, dojrzewali w sobie, kształtowali się wzajemnie, trwali. Odchodzili i wracali na Polanę. Wciąż jeszcze śpiewali, jak dawniej:

   Siano, siano! Spotkania nadszedł znów czas!
   Siano, siano! Na zawsze złączyło nas!
   Siano, siano! Bez ciebie smutno i źle!
   Pożegnania to nie dla nas, o nie!
   Za rok znów spotkamy się!

Przyszedł jednak taki dzień, w którym ludzie ludziom zabronili spotkań w szałasie. Hala Rusinowa przestała być prywatną własnością górali. Wydawało się wówczas, że jest to kres naszych spotkań. Coraz mniejsza grupa turystów koczowała okresowo lub po prostu zaglądała na Rusinową, często już tylko na kilka godzin, na chwilę. Na straży tradycji pozostała jedna staruszka. Od lat związana z Rusinową, wiernie "siedziała" w szałasie i starym zwyczajem "brała się" do kaplicy. "Dzieci moje" wołała do dawnych znajomych i przytulała ich do serca bezsilnymi, drżącymi rękami.

Watra w szałasie nie wygasła jednak! Płonie nadal, chociaż dla większości z nas tylko w pamięci spotkań. Jak dawniej żarliwie żywych! Pozostały wspomnienia i wiele marzeń. Może kiedyś znów spotkamy się w "Krywaniu"? "Płono ta koliba, ale jesce se stoi" - mawiają górale odwiedzający swoją "Matkę Boske na Witarówce". Kaplica jest przecież nadal czynna i zawsze otwarta. "Szkoda tych szałasów" - wzdychają turyści zaglądający na Polanę. O. Paweł uczył: "trzeba nam we wszystkim wiary i dużo nadziei, bo taki jest sens miłości!" Zachowaliśmy tę naukę, wierzymy i mamy nadzieję. Może znów nadejdą czasy spotkań...?

Dwie gaździny

Do tej z lipowego drzewa, której postać przyciąga turystów i wiernych, można przyjść w dzień i w nocy, latem i zimą. Jej wyobrażenie w płytkiej niszy drewnianego ołtarza jest zawsze spokojne, pełne ciepła, intymnej więzi z człowiekiem. Szczególnie bliską wydaje się w blasku świec płonących na ołtarzu od zmierzchu. Dla wielu jest taka właśnie - dobra, bezpośrednia, wyrozumiała, życzliwa. Dla innych taką się staje lub - trzeba wierzyć - kiedyś stanie. Jakoś nikomu nie jest obojętna ta "Matka, która wszystko rozumie", ta "Jaworzyńska Tatr Królowa", rzadziej - tylko "dzieło sztuki sakralnej nieznanego artysty". Polichromowanej figurce Matki Boskiej Jaworzyńskiej poświęcono już sporo prozy, wierszy i pieśni, ofiarowano liczne wota. Wzruszającą wymowę mają paciorki z górskiej "skorusy", uczniowskie tarcze, własnoręcznie wykonane krzyżyki i kapliczki. Do tej Gaździny na Wiktorówkach przychodziła do niedawna inna gaździna - Aniela Kobylarczykowa, zwana pospolicie i z szacunkiem Babką, pochodząca z prastarego rodu bogatych górali groniańskich, z domu Nowobilska, współwłaścicielka sporej części hali Rusinowej i okolicznych lasów. Przychodziła latem z szałasu na Polanie, a czasem i zimą - z odległej wioski. Tu upłynęło Babce dzieciństwo i wiek dojrzały, tu dożywała złotą jesień życia. Długą jesień!

BabkaSzczupła, z latami coraz drobniejsza wręcz filigranowa, ale zawsze nadzwyczaj sprawna, była postacią pełną godności, sprawiedliwej dobroci i wewnętrznego spokoju. Jeśli ustalonym autorytetem w sprawach wypasu i zbiórki siana był na Polanie Dziadek, i to do ostatnich chwil swego życia, to niezaprzeczalnie gaździną decydującą w dziedzinie "wiary, obycaju" i gospodarki szałaśnej pozostawała Babka. Ona nawiązywała kontakty z turystami garnącymi się do "Rysów" i "Krywania", które później często podtrzymywał swoiście filozoficznymi dysputami Dziadek. Ona również dysponowała "dudkami" za mleko, śmietanę, jajka i spanie "na sałasie", obracanymi na kawę, chleb, "gaś do lampy" albo tajemniczą "naftę", którą starała się udobruchać "leśnickich" zagniewanych o jakieś tam drobne przekroczenie w postaci zbiórki suszu na opał bez asygnaty lub "wypaske krowy w huściokach". Drobne zlecenia Babki, załatwiane przez turystów "w mieście", dotyczyły zakupu trzonków, do siekier, szkieł do lamp naftowych, baterii, herbaty (zwłaszcza "we woreckach"), kolorowych kubeczków i nigdy nie używanych - chociaż skrzętnie gromadzonych - lekarstw. Taką pamiętamy Babkę, od lat nie zmieniającą się, niemal pomnikową. Kiedy witała turystów, polecała przyniesienie komuś wody z potoku (nie ominęło to nawet kardynała Wojtyły), narąbanie "sajt" na opał, gdy nakazywała kaszlącym domownikom wypicie kubka ciepłego mleka, prosto od "Maliny", "Cisuli", albo "Bystrej". Bo, zdaniem Babki, każda krowa dawała inne mleko - na płcie i warzenie, na ser lub "na śklonki dla inksych" przechodzących koło szałasów. W chłodnej komorze "Rysów" stały liczne wiadra i bornie z udojem, których zawartości nie wolno było mieszać, no "bo jakzes to tak spaprać mlecysko"! Darzyła Babka przywiązaniem i nieograniczonym zaufaniem "swoich", to znaczy ojców i braci z kaplicy i tych, co się u niej zatrzymywali na dłużej. Znała nas wszystkich z imienia, potrzeb, obyczajów i możliwości - zwłaszcza finansowych. Wyrazem tego było kredytowanie długów za noclegi, pożyczanie pieniędzy "na to co byś se jesce pobeła w sałasie", służenie "koronką" w braku własnego różańca - "straśnie źle widziała jej się tako rzec". W naszej pamięci tkwią jeszcze, często bardzo konfidencjonalnie przekazywane uwagi i zwierzenia w stylu: "wiyciez ponie Jacku, jus som rydze popod Gęsiom Syjkom", "Dziodka drejom nozyska, będzie wioł holny", "Ociec Ma-teus śli koło sopy z rugzakem i klerykiem, myślem se ze się bedom strymać do Piyńci Stawy z posługowaniem", "Pysior się, wiycie no, dzisiok broł myć do potoka", albo zupełnie intymne: "naso Malina się znowu biega, weredo jedno, psie miyso... ale zaś nie godojciez o tym tyś byle komu". No cóż! przykazała - to się nie mówiło. Wspominamy babcine prośby podczas modlitwy wiernych: "co by jaszczomb kurcąt nie broł", "za syićkie ptoski i wywiorki na ślebod-nym świecie zyjonce", "zęby tyś nie loło, bo by turyści nie przyichodzieli na polanę" i wiele innych, czasem bardzo osobistych. Chętnie dzieliła się Babka różnymi góralskimi specjałami, które jej niekiedy przynosił do szałasu syn Wladek. Gościnność w tym zakresie obowiązywała zresztą wszystkich. O to, by "kozdy cosi tom zjod" szczególnie troszczyła się, a wrzątek na herbatę zawsze miała w pogotowiu. Nawet w nocy czuwała przy wiecznie dymiącej kuchni, gdy ktoś nie wrócił jeszcze z gór. Regulowała kolejność gotowania i coraz to komuś tam dokładała łyżkę smalcu z własnych, nigdy nie wyczerpujących się zapasów pod pryczą, stanowiącą jej strategiczny punkt obserwacyjny i sypialnię.

BabkaPod wieczór "brała się ku kaplicy". Nie sama, zawsze ze sporą gromadką podopiecznych. Dobrze pilnowała, aby nikt nie uchylił się od tego nie pisanego przecież zwyczaju A miała swoje sposoby na obojętnych i opieszałych! Oj miała!
Właśnie w szałasie osiadł jakiś taki zbuntowany chłopak Pierwszego i drugiego dnia nie idzie do kaplicy. Babka jui to zauważyła. Trzeciego popołudnia decyduje:
- Wojtuś, wiys ty co? Dzisiok se razem pódziemć ku Macce Boskie. Pomozes mi na błocku, bo je biyda na drósce.
- A Babka sama nie zajdzie? - pyta nie zainteresowany sprawą chłopak.
- To przecie potoś tu j es ty - żartuje Babka - i jesce mi koronkę poniesies - dodaje z uśmiechem. A to niesienie koronki jest szczególnym wyróżnieniem. Starej kobiecie trudno odmówić. Idzie więc Wojtek do kaplicy, a Babka sadza go koło siebie na ławce i przykazuje, jakoś tak po swojemu:
- MOS piyknom latarkę, to mię powiedzies pote na sałas!
- No dobrze, pójdziemy razem - zgadza się Wojtek. A po Mszy świętej towarzyszy już bez oporu Babce zaglądającej na chwilę do ojców, pije tam z innymi herbatę, podaje kubki do stołu, potem śpiewa ze wszystkimi i po zakończonej gościnie jeden z ostatnich wyprowadza Babkę. Uczepiona Wojtkowego ramienia szepcze:
- Widzis, toś ty telo dobry cłowiek - i dodaje po chwili:
- Ej! Dos mi tom latarkę, po co ze ci ona, dobre mos ocy!
- Ależ tak, oczywiście - zgadza się Wojtek. Zapasową ma przecież w plecaku.

Bardzo cieszy się staruszka obiecanym upominkiem, a Wojtek też jakoś pewniej zaczyna czuć się w naszej gromadzie. Czy to w związku z tą latarką? Może? Ale chyba nie tylko... Siada w mroku przed szałasem, zamyka oczy... Myśli intensywnie. W samotnej ciszy wieczoru coś w nim fermentuje, burzy się, dojrzewa... Następnego dnia znów jest w kaplicy. Sam idzie! Babkę prowadzi kto inny. A Wojtek głośno zapewnia, że tu właśnie spędzi następne wakacje. Można mu wierzyć, bo to nie pierwszy i nie ostatni zapewne wypadek z takim "Wojtkiem", któremu brakowało wiary w siebie, akceptacji otoczenia, może celu, albo... po prostu był dotąd sam!

Nadeszła taka chwila, gdy na Rusinowej Polanie zabrakło Babki, matkującej naszej turystycznej społeczności. Wnuczka Ania - 1975 r.W 1985 roku nie gazdowała już w szałasie. Puste pozostawało jej stałe miejsce w kaplicy. Dożywała swoich dni w rodzinnym Groniu. Ale ciągle jeszcze była ruchliwa. Zaglądała do siostry Hanki, do wnuczek, sąsiadów. Dostrzegalnie traciła już pamięć. Jej twarz nadal jednak rozjaśniała się uśmiechem na widok przyjaciół z Polany, których dobrze zapamiętała i najczęściej jeszcze rozpoznawała. Rada była "swoim" schodzącym do niej z gór. Czasem tylko nie mogła skojarzyć imienia z osobą. W spracowanych i coraz słabszych dłoniach ciągle trzymała nieodłączną "koronkę", jakby w niej znajdowała wsparcie, pomoc, ratunek. Dzieciakom bawiącym się na drodze rozdawała cukierki, które przynosili jej starym zwyczajem znajomi. Tę gościnność miała przecież we krwi. Zimą "cosi zgrzypiało jej w nuku, ku wiośnie popuściło stela, ale straśnie jus beta płono".

Zaczęło się ostatnie lato...! W Groniu dawno zebrano siano i złożono w szopach. Suszono trawy. Pachnące kumaryną zwożono z łąk. Babka stawała czasem przy drodze i zapatrywała się wciąż jeszcze bystrymi oczami w pełne pożytku fury. Może sięgała wspomnieniami do tamtych czasów na hali, wypasu, składanych kop, szałaśnego gazdowania i codziennych spotkań "na Witarówce" z Matką, której zawsze miała jakieś sprawy do przekazania. Zasłabła nagle 12 sierpnia. Lekarze byli bezradni. Wezwany następnego dnia proboszcz z Gronkowa zastał jeszcze Babkę świadomą i dziwnie spokojną. Przytomnie pożegnała się z synem, rodziną, przyjaciółmi. W wigilię Wniebowzięcia, przed południem, zakończyła swoją prawie osiemdziesięcioośmioletnią wędrówkę ziemską. Tradycyjne "ziele" zaniosła na odpust już TAM...!

W dwa dni później odprowadziliśmy ciało Babki na cmentarz w Groniu, do dziadkowej mogiły. W tamto upalne popołudnie przejmujący dźwięk dzwonów poniósł w Tatry żal odejścia. Najpierw długo staliśmy w milczeniu, później ktoś zagrał na flecie jakąś melodię. Na mogile znalazła się wiązanka kosodrzewiny spod Gęsiej Szyi, trochę wrzosów i dotąd ściskane w spoconych dłoniach polne kwiatki.

Babko! Babko! Rozstania nadszedł już czas!

Zamknął się kolejny rodziat historii Rusinowej Polany. "Dobrze, że przynajmniej została nadzieja na dalsze spotkania w kaplicy" - powiedział ktoś z obecnych, gdy żegnaliśmy się z o. Leonardem przy furtce cmentarza. "Za rok spotkamy się znów, tam i tu" - oświadczyła Ewa "Kudłata".

Dnia 15 sierpnia 1986 roku, w kaplicy na Wiktorówkach, jej gazda poświęcił skromną tablicę upamiętniającą naszą Babkę. Zapamiętaliśmy treść napisu:

Służyła Bogu i ludziom
   Ś+P
ANIELA KOBYLARCZYK
z Nowobilskich nasza "Babka"
* 1897 + 1985
opiekunka turystów, ostatnia gaździna
Rusinowej Polany, pozostaje wśród nas
przyjaciele z kaplicy i szałasu

Następnego dnia spotkaliśmy się przy grobie Babki i Dziadka. Duże grono przyjaciół - o. Mateusz, pani Niusia, Ewa, Marysia i Renia z Warszawy, Krzysiek, Halinka, Sławek ze Szczecina, Robert. "Swoi" - jak mówiła Babka. Pochylona w zadumie nad mijającym czasem stata siostra Babki - Hanka i jej wnuczka z dziećmi. Odmówiliśmy wspólnie różaniec. Zaśpiewaliśmy Babce:

   ...Twoje dłonie spracowane
   błogosławią wciąż Polanę...

Jestem przekonany, że tego dnia zapisaliśmy pierwszą stronę nowego rozdziału wspólnej historii, którą będziemy jeszcze tworzyli. A watra? Nadal będzie płonąć, bo tego ognia nie da się już ugasić. O to przecież chodzi! Nam, Babce, Dziadkowi, wciąż oczekującej na nas Gaździnie w kaplicy na Wiktorówkach, do której będziemy powracali. O. Paweł miał rację mówiąc: "trzeba nam we wszystkim wiary i dużo nadziei"...!

Jacek Frejlak
Zamieszczono w: "Królowa Tatr" 1987 r.

©1999-2000 Jacek Kowner