Metafizyka tatrzańskiego szałasu

Prosta jest fizyka, czyli materialna budowa pasterskiego szałasu w Tatrach. Cztery kamienie pod węgłami. Kilka belek z grubsza ociosanych, krokwie, łaty, dranice. Koniec.

Znacznie bogatsza wydaje się niematerialna, metafizyczna konstrukcja szałasu. Która istnieje. Czy jednak sama z siebie autonomicznie, czy tylko w ludzkich umysłach? Nie wiem.

Obraz pierwszy i najważniejszy

Dawno, ale nie bardzo. Niespełna trzydzieści lat temu. Rok bodaj siedemdziesiąty trzeci. Tatry ociekają wodą po wielu dniach deszczu. Mglisty, zimny poranek. Stroma ścieżka pnie się do góry wśród mrocznego świerkowego lasu. Zakręt, potoczek z drewnianą rynną do nabierania wody i ... otwarte okno. Dużo światła, dużo lipcowej zieleni. Rozległa polana i słońce, które cichaczem roztopiło mgły. Na końcu gliniastej dróżki drewniany szałas ze sterczącym z boku kolanem blaszanej rury od piecyka. Coś tam się dzieje, buchają kłęby dymu, słychać krzyki. Zrzucamy plecaki i biegiem do środka. Trzeba szybko wyjąć na zewnątrz rozgrzane żelazne płyty i rozsypany po izdebce żar z paleniska.

Powtórne złożenie w jedną całość żelaznego piecyka, który po prostu rozleciał się ze starości trwało dosyć długo. Wreszcie dzieło gotowe.

Mała, drobna staruszka o regularnych rysach twarzy wręcza mi siekierę i - jakby znała mnie od zawsze - mówi żebym narąbał drewna. A kuzyna, z którym tu przyszedłem, wysyła z wiadrami po wodę do strumienia.

Czy to świeżość odkrytego miejsca, czy rześkość słonecznego dnia, po długim okresie niepogody; fakt, że działam jak w transie. Tatrzańskie olbrzymy pobielone letnim śniegiem zaglądają ciekawie spoza zielonego grzbietu polany. Długo wymachiwałem siekierą. Sajty świerkowego drewna tworzą już pokaźną stertę. Staruszka z uznaniem kiwa głową.

Półmrok. Woda bulgocze w ogromnych czajniku i sycząc rozlewa się na rozgrzaną blachę. Przez szpary w reanimowanym, żelaznym piecyku widać buzujący ogień. Świeczka na niskim stole pod ścianą. I ludzie, bardzo różni, ale dotknięci znakiem tego miejsca. Do nich przystałem. Nie wróciliśmy na noc do Zakopanego.

Stała się rzecz dziwna. Dwaj smarkacze rodzaju męskiego, ogarnięci żądzą natychmiastowego poznania całych Tatr, zatrzymani w pół kroku przez jakąś staruszkę, zasuszoną małą kobiecinę. Mieliśmy tego dnia po raz pierwszy wyjść na Rysy. To było dla nas bardzo ważne. Pobudka przed świtem, pierwszy autobus na Zazadnią, morderczo szybki marsz przez las i nagle stop.

Rusinowa Polana, szałas Babki Anieli Kobylarczykowej. Kuchnia i tzw. salon, czyli małe pomieszczenie z długą pryczą, od środka wyłożone białymi, świeżymi żerdkami. Między kuchnią i salonem - sień, załadowana zwykle stertą plecaków. Na górze stryszek z sianem, gdzie spała pokotem większość bywalców szałasu. To są zaledwie fizyczne ramy rzeczywistości metafizycznej, jak się kryje pod pojęciem "Szałas Babki". Właściwie połowa tej rzeczywistości. Drugą nierozerwalną część tworzą Wiktorówki - kaplica, źródełko, kuchnia pod kaplicą a także, albo - przede wszystkim - Jaworzyńska Pani. Niech się śmieją z tego ateusze, ale Ona tam jest. Wiem.

Obraz drugi

Malownicza grupa tzw. rusinowców, wycieczka bez planu. Gdzieś około roku siedemdziesiątego ósmego. Naloty wopistów i parkowych filanców wygnały nas z szałasu Babki. Hala Gąsienicowa i Kasprowy Wierch są już za nami. Zawieszeni w gęstej mgle, wędrujemy przed siebie granią Tatr Zachodnich. Dokuczliwa mżawka towarzyszy nam przez cały dzień. Zmrok. Jedna słaba latarka. Mokrzy, zmęczeni, plecaki gniotą niemiłosiernie. Potykając się w ciemnościach schodzimy gdzieś w dół. Nieoczekiwanie - delikatny powiew chłodniejszego powietrza, mgła nagle rzednie. Nad nami gwiazdy i księżyc. Pod nami polana, szałasy. To Upłaz.

Skrzesanie watry działa jak zaklęcie czarnoksiężnika. Zimne prymitywne wnętrze pasterskiej koliby zmienia się w przyjazne i przytulne schronienie. Parują na kolanach mokre spodnie. Makaron w okopconej menażce jest już miękki. Jeszcze tylko cebula rumieni się na smalcu. Dekielek od menażki trzeba zdjąć z rozgrzanych kamieni, chwytając ostrożnie przez rękaw swetra.

Ogień - światło, ciepło, poczucie bezpieczeństwa. Ogień przyciąga wzrok, hipnotyzuje - jest jakby duszą szałasu.

Obraz trzeci i ostatni

Sucha, późna jesień. Rok chyba osiemdziesiąty pierwszy. Jaworzyna pod Juraniową Przełęczą, najpiękniejsza bodaj polana w Tatrach Zachodnich. Szałas bardzo stary z ogromnych okrąglaków. Dach na kształt czapy kozackiej, duży stromy, nastroszony kawałkami desek, którymi po wielokroć prowizorycznie był łatany. Drewno na szałasie wypracowane słońcem, deszczem, wichrem i śniegiem. Przychodzimy, a tu wewnątrz siano do powały. Nie będzie watry w środku. Gotowanie więc przed szałasem. Ścieżyna do źródełka jeszcze wtedy była wyraźna. Wokół przestrzeń. Taka przestrzeń, jaka może być na Jaworzynie. Zmierzcha się pomału. Cisza, tylko jakiś nocny ptak odzywa się spod Furkaski.

Robi się zimno, uciekamy do środka. Zagrzebani w sianie, jakby w nierzeczywistości, słuchamy. Nocą góry gadają. Coś szumi, coś szeleści, skrzypi szałas, trzeszczą jakieś gałązki. Normalne. Ale oto słyszę wyraźnie, dzwoneczki gdzieś od Juraniowej. Dzyń, dzyń, coraz bliżej. Dźwięki płyną przez polanę. Dzyń, dzyń, tuż za węgłem szałasu.

Stado owiec? O tej porze? Późna jesień, środek nocy? W miejscu, gdzie Park dawno zabronił wypasu?

Rano budzę się czując jakby czyjś wzrok na sobie. Ze sterty siana patrzy na nas ciekawie łasica. Jest zatem sprawca nocnego szeleszczenia. Intrygują mnie jednak dzwoneczki. Wychodzę szukam śladów na polanie, w trawie, w miękkiej ziemi koło źródełka. Nie ma.

Może mi się śniło, a może jest jakieś inne wytłumaczenie.

*

Grudzień roku 2000. Nie ma już żadnego szałasu na Upłazie. Także tego, w którym wówczas spaliśmy. Ani kawałka belki zbutwiałej, tylko rozkrzewione badyle znaczą miejsce koliby.

Nie ma już szałasu na Jaworzynie, a wydawało się, że jest nieodłączną częścią polany. Ciągle myślę, że jeśli będę podchodził od Przysłopu, to spomiędzy obfitych żółtych traw wyłoni się jak zawsze postrzępiony szczyt szałasu, a potem cała reszta. Ale się nie wyłoni.

Materia zginęła, a duch...?

Szałas Babki na Rusinowej Polanie owszem fizycznie istnieje, ale cóż tego. Zimny i martwy z kłódką na drzwiach z zatrzaśniętą klapą od strychu. Bez ciepła, bez ognia, bez Babki, bez tych ludzi, którzy tam bywali.

Materia i duch chodzą własnymi ścieżkami. Bywa długo idą razem, aby potem pójść każdy w swoją stronę. Czasem te drogi się krzyżują. Kiedyś może się zejdą?

Marek Grocholski